Jak europejskie gospodarki zareagują na wojny handlowe?

Jacek Bańka: Wielu z nas przed świętami Bożego Narodzenia ogarnia szał zakupowy. Czy o naszych preferencjach zakupowych za rok o tej porze zdecydują efekty wojen handlowych?

Marcin Kędzierski: Przede wszystkim my wciąż nie wiemy, czy te cła amerykańskie zostaną wprowadzone: w jakiej wysokości i wobec kogo. Jak popatrzymy sobie na ostatnie działania podejmowane przez prezydenta elekta, czyli Donalda Trumpa, który jeszcze nie objął urzędu (został nam jeszcze miesiąc), to te sygnały są niejednoznaczne.

Fakt zaproszenia na inaugurację prezydenta Xi Jinpinga, czy rozmowy z właścicielem TikToka pokazują, że niekoniecznie ta wojna handlowa, celna przybierze taki obrót, jak się tego wszyscy spodziewają. Byłbym ostrożny przed takimi bardzo niejednoznacznymi opiniami. Musimy pamiętać, że cła to jedno, ale na koszt produktów wpływa też kurs walutowy. To też jest istotna zmienna. Kurs walutowy, choćby złotego do dolara, czy do euro w ostatnim roku (mieliśmy też spore wahania), wyraźnie się umacnia. Dzisiaj za euro płacimy 4,30 zł. Rok temu to było 4,60. To pokazuje, że towary z zagranicy są dla nas po prostu tańsze.

Co się zmieni po wyborach w USA? Co się zmieni po wyborach w USA? "Musimy poczekać. Trump często mówi jedno, a robi drugie"

Trump straszy. Użył takiego określenia: „małe, słodkie kraje europejskie”.

Przede wszystkim straszy Niemcy. „Miłość” Donalda Trumpa do Berlina jest dobrze znana. Napięcia między Waszyngtonem a Berlinem były już widoczne podczas pierwszej kadencji prezydentury Trumpa. Pamiętam klimat w 2016 roku, gdy w środę 6 listopada, po ogłoszeniu zwycięstwa Trumpa, okrzyknięto taki dzień żałoby narodowej w Niemczech.

Niemieckie elity polityczne i gospodarcze, które dzisiaj w dużej mierze żyją z eksportu, są żywotnie zainteresowane tym, żeby takich ceł nie było. Wprowadzenie takiego rodzaju instrumentów miałoby dramatyczny wpływ na ich zyski. A już dzisiaj niemiecki przemysł przeżywa problem i nie jest przypadkiem, że zagraniczna prasa pisze wręcz o „carmaggedonie”, czyli o katastrofie na rynku motoryzacyjnym. Niemiecka gospodarka motoryzacją stoi.

A polska gospodarka jest mocno związana z gospodarką Niemiec.

Jest związana, ale na szczęście już nie tak bardzo jak kiedyś. Nasze cykle koniunkturalne zaczynają się powoli desynchronizować, ale wciąż eksport do Niemiec to niecałe 30%.

Nasza branża motoryzacyjna, która zatrudnia około 200 tysięcy pracowników, jest w dużym stopniu zależna od zamówień z Niemiec. Nawet w Polsce w ostatnich tygodniach pojawiały się informacje o zwolnieniach w tej branży albo zamknięciu wręcz zakładów, np. w Bielsku-Białej (choć to akurat jest firma włoska, nie niemiecka). Z rynku motoryzacyjnego płyną nie najlepsze sygnały dla także polskich pracowników.

Jeśli by jednak doszło do wojny handlowej, to w jaki sposób mogłaby odpowiedzieć Unia Europejska?

Unia ma kilka możliwości. Po pierwsze, sama może wprowadzić cła, które będą pewnym efektem retorsji wobec działań amerykańskich. Po drugie, może także stymulować popyt wewnętrzny poprzez jakąś formę zwiększenia redystrybucji oraz inwestycji publicznych. I o tym w Unii Europejskiej mówi się od dłuższego czasu.

W tym celu miał być stworzony raport Mario Draghiego, który zakładał radykalne zwiększenie inwestycji. Zakładam także, że to miało się przełożyć na zwiększenie konsumpcji Europejczyków po to, żebyśmy mogli konsumować to, co wyprodukujemy. To duży problem, że dzisiaj w Unii Europejskiej mamy państwa, zwłaszcza Niemcy, które bardzo dużo produkują, ale mają niewystarczający popyt wewnętrzny. Wypychają więc tę swoją produkcję za granicę. Fakt, że państwa zaczną się zamykać, tworzy nierównowagę. To będzie rodziło duże problemy dla tych państw, które właśnie bazują na eksporcie.

Wojny handlowe to wojny klasowe”

Można się odwołać do głośnej książki Matthew C. Kleine’a i Michaela Pettisa „Wojny handlowe to wojny klasowe”. Autorzy wskazują, że za wojnami handlowymi stoją problemy związane z tłumieniem konsumpcji, z nierównością dochodów i z tą nadwyżką, która jest wypychana poza granice kraju.

Ta książka to jest prawdziwa herezja dla ludzi, którzy zajmują się ekonomią czy prawem, ponieważ mamy konsensus wśród ekonomistów, że handel międzynarodowy jest dobry i korzystny dla wszystkich aktorów: zarówno dla państw, jak i dla obywateli czy konsumentów. Mamy taki konsensus wręcz od prawa do... nie całkiem lewa. Jak się okazuje, są autorzy nieco bardziej jeszcze po lewej stronie, którzy pokazują, że to nie jest prawda, że nie można patrzeć na wojny handlowe czy na handel międzynarodowy tylko z tej perspektywy korzyści. I że tak naprawdę my dzisiaj boimy się tych wojen celnych.

Autorzy tej książki wskazują, że ten problem jest znacznie głębszy i że problem handlowy nie zachodzi między państwami, tylko za określonymi klasami. Dzisiejsza relacja handlowa i system handlu międzynarodowego jest korzystny dla właścicieli produkcji, czyli dla kapitału i przemysłu, które zajmuje się produkcją w krajach i eksportują swoją nadwyżkę. To choćby Niemcy czy Chiny. A także dla sektora finansowego w krajach, które absorbują tę konsumpcję i produkcję – tutaj kluczowym przykładem są Stany Zjednoczone.

To uderza w klasę pracującą, zarówno w krajach eksportujących jak i importujących. Dziś, kiedy mówimy o tym systemie, to jest on korzystny dla eksporterów w Niemczech i dla finansistów w Stanach Zjednoczonych. Pytanie, czy politycy będą skłonni, żeby tę nierównowagę nieco załagodzić.

Myślę, że tak można czytać działania Trumpa. On w kampanii bardzo wyraźnie mówił, że oto wprowadzimy cła po to, żeby chronić interesy amerykańskich pracowników, zwłaszcza tych ubożejących w tzw. „pasie rdzy” – tradycyjnych przemysłów amerykańskich. Donald Trump musi jednak, w sensie politycznym, realizować interesy nie tylko branży przemysłowej i pracowników, ale także tej ogromnej branży finansowej, która w ostatnich 30 latach rozrosła się do niebotycznych rozmiarów.

Relacje europejsko-chińskie: decoupling czy derisking?

Jakie problemy „eksportują” państwa poza własne granice?

Kluczowe założenie wspomnianej wyżej książki jest takie, że państwa, które mają nadmierną produkcję, a jednocześnie duże nierównowagi wewnętrzne, mają zbyt mały popyt. Pracownicy, którzy produkują te dobra, nie są więc w stanie sobie na nie pozwolić. Eksportują nadwyżkę do tych państw, które często nie mają kapitału, a żeby go mieć – muszą się zadłużać. Zwiększają swoje deficyty i zadłużają się… właśnie na rynkach finansowych. To jest także problem państw importerów, zwłaszcza USA, które obsługują cały rynek długu, powiększając jednocześnie swój deficyt handlowy. To wprost uderza w produkcję i w bezrobocie. Jeżeli państwo bazuje na imporcie, korzysta z tego, że ma tańsze produkty z zagranicy, nie jest skłonne do tego, żeby rozwijać swój przemysł. To się przekłada na niższe zarobki, wzrost bezrobocia i na niższą pozycję negocjacyjną pracowników.

W efekcie skutkuje to napięciami politycznymi. Wygrana Donalda Trumpa jest tego bezpośrednim efektem. Także w państwach eksportujących takich jak Niemcy nierównowagi dochodowe i to, że niemieccy pracownicy nie są w stanie sobie pozwolić na zakup produktów, które sami wytwarzają, również powoduje wzrost nastrojów antysystemowych. Sukces w ostatnich latach takich partii jak Alternatywa dla Niemiec czy tego nowego ruchu Sahra Wagenknecht, ale i podobne ruchy we Francji są tego najlepszym przykładem. W Chinach to nie występuje, ale tylko dlatego, że jest to państwo autorytarne i te protesty są po prostu krwawo tłumione. W państwach demokracji liberalnej jest to raczej nie do pomyślenia.

Muszę zapytać o relacje gospodarcze Unii Europejskiej z Chinami. Mamy cła na elektryki chińskie, a jednocześnie zamrożenie inwestycji jednego z chińskich potentatów w Polsce.

Relacje chińsko-europejskie to długa saga. Był taki raport, bodaj przed pięcioma laty, gdzie wskazywano, że Chiny są dla Unii Europejskiej partnerem, konkurentem albo zagrożeniem. Wówczas sytuowaliśmy się między partnerem a konkurentem.

Dziś wyraźnie postrzegamy Chiny jako zagrożenie, ale nie wszyscy. Niemiecka gospodarka i niemieckie elity gospodarcze próbują jakoś z tymi Chinami współpracować i właśnie nie mówić o rozerwaniu więzi, decouplingu, ale o deriskingu. Będziemy zrywać, ale tak nie do końca. Niemiecka gospodarka wciąż w dużej mierze zależna jest od konsumpcji Chińczyków oraz od chińskich inwestycji. Sami Chińczycy wycofują powoli niemieckie produkty ze swojego rynku. To także przekłada się na te relacje handlowe.

Będę nieustannie przypominał ubiegłoroczny szczyt Unii Europejskiej i Chin. Prezydent Xi Jinping, mając świadomość narastających problemów gospodarczych, także związanych z niskim wewnętrznym chińskim popytem, błagał wręcz liderów Unii Europejskiej o to, żeby ta otwarła się na chińskie produkty. Po to, żeby można było wypchnąć tę nadwyżkę produkcyjną. Europa się przed tym broni, ale to oznacza retorsję ze strony Chin.

Dziś państwa, które bazowały na eksporcie – w Unii Europejskiej to głównie Niemcy – muszą znaleźć jakieś rozwiązanie. Było tym choćby zwiększenie deficytów i możliwości konsumpcyjnych własnych społeczeństw, a na to niemieckie elity polityczne nie chcą się zgodzić. Niedawno mieliśmy głosowanie nad wotum zaufania dla Olafa Scholza, które kanclerz Niemiec przegrał. Za dwa miesiące mamy wybory w Niemczech, a prawdopodobny przyszły kanclerz Friedrich Merz, szef chadecji, nie jest entuzjastą takich pomysłów, które zwiększałyby dochody takiego przeciętnego Niemca.

Czy możemy dziś mówić o rzeczywistej deglobalizacji?

Myślę, że to zbyt mocne słowo. Niewątpliwie od kilku lat dostrzegamy proces, który nazwałbym pewną fragmentaryzacją czy regionalizacją globalizacji. To będzie się toczyło w ramach jakichś bloków. To jest perspektywa państwowa. Jeżeli weźmiemy perspektywę klasową, to wtedy na ten problem spojrzymy zupełnie inaczej. Dziś podziały nie dotyczą państw północy. Rywalizacja jest między klasami posiadającymi, zwłaszcza w tym kapitale produkcyjnym czy finansowym. Napięcie jest pomiędzy globalną północą a globalnym południem. To drugie jest jakby dwukrotnie wykorzystywane, bo nie dość, że mamy do czynienia z relatywnymi nierównowagami pomiędzy państwami, to także państwa wewnętrznie są po prostu głęboko podzielone i doświadczają głębokiej nierówności.

Jest to jeden z powodów, dla których papież Franciszek, który jest chyba najdonośniejszym głosem globalnego południa, jest tak bardzo sceptyczny wobec obecnego systemu. To ma bardzo praktyczne konsekwencje. Watykan boryka się z problemami finansowymi, głównie dlatego, że amerykańscy sponsorzy nie chcą już więcej płacić. Nie chcą płacić, bo znajdują w papieżu ogromnego krytyka tego systemu, który dzisiaj działa na rzecz właśnie tych klas posiadających za oceanem.